Przeskocz do treści

Na rynku znaleźć można wiele ciekawych książek dla dzieci. Dla mnie jednak rekomendacja znajomych ma duże znaczenie przy wyborze lektury dla moich pociech. Dlatego chciałabym się z Wami podzielić pozycją Urszuli Młodnickiej i Agnieszki Waligóry "Jesteś ważny Pinku. Książka o poczuciu własnej wartości dla dzieci i dla rodziców trochę też", którą uważam za fenomenalną. Jest to nasze ostatnie odkrycie i nie jest to żadna reklama, tylko wspaniała książka, która inspiruje mojego 5,5 letniego synka do wielu przemyśleń.

Dlaczego sięgnęłam po tą książkę?

Mój synek od września 2020 zmienił przedszkole i chodzi do grupy, w której są dzieci o rok starsze.  Liczne nieobecności z powodu choroby nie sprzyjały jego adaptacji w grupie. Ponadto, funkcjonowanie w grupie starszych dzieci i do tego bardziej zintegrowanych nie było dla mojego Hubercika zbyt łatwe. Niemal codziennie, przychodząc z przedszkola, dzielił się z nami jakimiś trudnościami. Ewentualnie odreagowywał krzykiem, a po opanowaniu emocji opowiadał, jakich przykrości doświadczył. Chcąc pomóc synkowi w tym trudnym momencie, sięgnęłam po pozycję "Jesteś ważny Pinku. Książka o poczuciu własnej wartości dla dzieci i dla rodziców trochę też" i przyznaję, że książka okazała się bardzo pomocna w rozmowach o rzeczach trudnych.

Jakie treści niesie ze sobą książka?

Pozycja składa się z 16 opowiadań z życia Pinka, które są analogiczne do tych, które nasze dzieci doświadczają na co dzień. Pink nie został zaproszony na urodziny przez koleżankę, narysował rysunek, który odbiegał od jego oczekiwań, zmaga się z bałaganem w pokoju i nie może znaleźć konkretnej rzeczy czy po prostu ma gorszy dzień. Historie Pinka inspirują dzieci i rodziców do dyskusji o tolerancji, emocjach, oraz mocnych i słabych stronach. Po każdym opowiadaniu znajdują się zadania do wykonania dla dziecka, skłaniające również do istotnych przemyśleń na swój temat i otaczającego świata. Dziecko ma okazję zastanowić się dlaczego ludzie są na świecie różni?, z czego wynika wyjątkowość każdego człowieka?, jakie rodzaje emocji przeżywamy? jak wpływać na własne samopoczucie? jak sprawiać radość sobie i innym? Każda historia Pinka niesie za sobą jakieś przesłanie i inspiruje do wielu dalszych poszukiwań.

Dla jakiej grupy wiekowej dedykowana jest książka?

Moim zdaniem, książka jest przeznaczona zarówno dla dzieci w wieku przedszkolnym, jak i wczesnoszkolnym. Hubercik, który ma niecałe sześć lat bardzo polubił tą pozycję. Spodobała mu się postać samego Pinka i jego przyjaciół. Przygody bohatera sprawiają, że zadaje mnóstwo pytań. Co więcej, przemyślenia Hubercika są inspirujące również dla nas rodziców. Przede wszystkim można się dowiedzieć jakie nasze dziecko ma wyobrażenia na różne tematy. Dzisiaj rozmawiając o mocnych stronach, dowiedziałam się od synka, że jestem dobra w "gotowaniu, czytaniu i dekorowaniu", a Grzesiu w "budowaniu, naprawianiu i wyrywaniu zęba". A najbardziej Hubercik docenia zadania, które wspólnie wykonujemy i omawiamy.

Jedyną rzeczą, do której mogłabym się przyczepić (to oczywiście żart) to nieprecyzyjny tytuł, a mianowicie, że książka jest dla rodziców tylko trochę. Według mnie rodzice też wiele mogą się z niej nauczyć Przede wszystkim pozycja zwraca uwagę na bardzo ważne tematy, które nie zawsze w codziennym biegu, są przez nas omawiane z naszymi dziećmi. Po drugie, formuła książki jest przemyślana i jedno zagadnienie ściśle jest powiązane z kolejnym, przez co ma się wrażenie pewnej spójności. Umożliwia ona dyskusję na tematy ważne w sposób atrakcyjny dla najmłodszych.

Podczas naszego ostatniego wyjazdu zarezerwowaliśmy nocleg przez booking.com. Właściciel zarezerwowanego obiektu oszukał nas. Ale najsmutniejsze w tej historii  jest to, że booking.com (firma działająca niemal na całym świecie) nie była w stanie nam pomóc. I to właśnie na niej zawiodłam się najbardziej. Ale zaczynając od początku.

Zarezerwowałam przez booking.com apartament w centrum Ostrawy w dniach 19-21.06.2020. Po dokonaniu rezerwacji właściciel skontaktował się ze mną, aby dokonać płatności przez Western Union w opcji gotówka (wówczas tego samego dnia może odebrać pieniądze w placówce Western Union). To był czwartek 18.06, więc zapytałam go, czy nie lepiej jak jutro mu zapłacimy osobiście, tym bardziej, że na stronie booking.com jest informacja, że mogę dokonać zapłaty za obiekt po przyjeździe do apartamentu. Pan jednak nie wyraził na to zgody i tutaj po raz pierwszy zapaliła mi się czerwona lampka. Zadzwoniłam na booking.com z pytaniem czy rzeczywiście muszę dokonywać płatności przez Western Union, skoro w ofercie jest informacja, że można zapłacić w obiekcie. Pani na infolinii odpowiedziała mi, że w związku z tym, że jest to oferta bezzwrotna muszę dokonać płatności przed przyjazdem i jak właściciel życzy sobie przez Western Union, to tak powinnam zrobić. Dokonałam więc przelewu zgodnie z życzeniem właściciela. Podczas jednej z rozmów telefonicznych ustaliłam również z właścicielem, że przyjedziemy 19.06 najpóźniej do godziny 21:00, tym bardziej, że jedziemy z małymi dziećmi o starszą osobą, a warunki pogodowe nie są zbyt dobre (mimo, że zgodnie z ofertą na booking.com najpóźniej należało się zameldować do 20:00). Pan wyraził na to zgodę i dzień później wyruszyliśmy do Ostrawy.

Droga przebiegała bez zakłóceń, więc wiedzieliśmy, że będziemy w Ostrawie wcześniej – około godziny 19.10-19.20. Około godziny 18.40 napisałam do właściciela smsa, że będziemy za jakieś pół godziny na miejscu- właściciel nic nie odpisał. Po wjeździe do Ostrawy zadzwoniłam do Pana właściciela, niestety nie odbierał telefonu. Po przyjeździe na miejsce, zadzwoniłam po raz drugi – znowu cisza. Jednak założyłam, że może jest zajęty i przyjedzie bliżej godziny 21:00. Jednakże dziwne było to, że cały obiekt jest zamknięty, a domofony nie działały. Obiekt sprawiał wrażenie zapuszczonego i dawno nie używanego. Zdjęcia na booking.com odbiegały od rzeczywistości. Pojechaliśmy więc do sklepu zrobić zakupy i ponownie wróciliśmy pod apartament około 20:30. Próbowałam ponownie skontaktować się z właścicielem, ale bezskutecznie. I tutaj już zaczęłam się niepokoić, że jednak zostaliśmy oszukani. Około 20.45 zadzwoniłam więc na booking.com z zapytaniem co mamy zrobić w sytuacji kiedy właściciel jest nieobecny w apartamencie i nie odbiera telefonu/nie odpowiada na smsy. Pani na infolinii odpowiedziała mi, że jedyne co może zrobić to zadzwonić do właściciela, co też uczyniła. Pan właściciel jednak od niej również nie odebrał telefonu, więc Pani poinformowała mnie, że wyśle do niego maila.

Poprosiłam ją o znalezienie nam noclegu, jednak odmówiła, ponieważ jak stwierdziła dzwonię do niej o 20.45, a najpóźniej zameldować się powinnam o 20:00, a fakt, że umawiałam się z Panem telefonicznie, że przyjedziemy maksymalnie do 21:00 jeszcze bardziej zadziałało na moją niekorzyść, ponieważ w systemie booking.com  nie ma odnotowanej takiej informacji. Moje tłumaczenia, że pomimo, że tak się umówiliśmy to przyjechaliśmy przed czasem (o 19.20) nie przekonywały Pani. Na wysłaniu maila do właściciela pomoc booking.com się zakończyła.

 Po skończonej rozmowie z infolinią booking.com, zobaczyliśmy Pana chodzącego po podwórku wokół apartamentu. Weszłam więc na podwórko i zapytałam o właściciela-pana Lukasa. Pan najpierw twierdził, że mnie nie rozumie ani po angielsku, ani po polsku (nie był to rodowity Czech, narodowości nie chcę tu sugerować, żeby nikt mnie nie posądził mnie o dyskryminację), ale jak powiedziałam mu, że jadę na policję, to nagle zrozumiał i kazał mi chwilę zaczekać. Wszedł do budynku i przez przeszklony budynek widziałam jak z kimś dość żywo dyskutuje, co chwila wskazując ręką w naszą stronę. Po kilku minutach ów Pan zszedł do nas i przekazał nam swój telefon. W telefonie jakiś mężczyzna przedstawił się jako szef Pana Lukasa  i zaoferował nocleg. Zapytał tylko na ile osób potrzebujemy apartament i czy ja już zapłaciłam Panu Lukasowi pieniądze. Poprosił grzecznie, abyśmy poczekali kilka minut i on zaraz przyjedzie. Powiem szczerze, coraz mniej mi się to wszystko podobało. Trącało to jakimiś mafijnymi klimatami.

Naradzając się z Grzesiem co robimy, nagle z budynku wybiegł Pan Lukas, który okazało się, że cały czas był w obiekcie i z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczam, że nie wyszedłby do nas, gdyby nie ten mężczyzna spotkany w podwórku, który prawdopodobnie zlitował się widząc nas z dwójką małych dzieci i poszedł wymusić na Panu Lukasie jakąś reakcję, a w sytuacji jej braku zadzwonił do kogoś trzeciego (rzekomego szefa Pana Lukasa). Właściciel, kiedy już do nas zszedł zaczął mówić trochę po czesku, trochę po polsku, trochę po angielsku, żebyśmy nie nocowali u tego tajemniczego Pana, z którym rozmawiałam przez telefon(niestety nie zrozumiałam dlaczego). Jednocześnie poinformował nas, że nie ma dla nas noclegu.  Przyznam szczerze, że tutaj już mnie poniosło i rzuciłam kilka ostrzejszych zdań oraz poinformowałam, że jadę na policję. Wtedy wyciągnął portfel i oddał nam pieniądze (dał nam nawet 20 euro więcej), po czym kilka razy uslyszałam „I am sorry”. Cóż mi było jednak po jego „I am sorry” kiedy zostaliśmy o 21:00 bez noclegu z dwójką małych dzieci i 93-letnią babcią, która rano miała mieć operację na zaćmę. Kajcia zaczęła krzyczeć ze zmęczenia, bo zazwyczaj zasypia o 19:00. Babcia się zdenerwowała tak, że jeszcze na drugi dzień miała podwyższone ciśnienie i przed zabiegiem lekarz musiał jej podać lekarstwo na zbicie ciśnienia. Zadzwoniłam więc na booking.com po raz drugi z prośbą o zarezerwowanie jakiegokolwiek noclegu już na nasz koszt (tym bardziej, że na stronie booking.com pojawiała mi się możliwość rezerwacji od dnia następnego). Po raz kolejny usłyszałam odmowę. Pani podała mi tylko nazwy kilku hoteli, gdzie mogę zadzwonić i sprawdzić czy mają jakieś wolne miejsca. Znalezienie miejsca wolnego w Ostrawie o takiej porze nie było łatwe, więc zdecydowaliśmy się przejechać na stronę polską i znaleźliśmy nocleg w Rybniku.

Na drugi dzień zadzwoniłam po raz kolejny na booking.com z zapytaniem co zamierzają zrobić z moją reklamacją i w jaki sposób zapobiec dalszemu oszukiwaniu ludzi przez tego Pana? Usłyszałam, że Pani przyjmie moją opinię i jak uzbiera się kilka negatywnych opinii booking.com rozważy zakończenie współpracy z Panem. Czyli wniosek jest taki, że Pan Lukas może dalej oszukać jeszcze kilka osób, zanim ktoś wyciągnie z tego konsekwencje. Poza tym Pani na infolinii poinformowała mnie, że Pan Lukas napisał do nich maila, że nie mógł nas przenocować, bo
„miał problemy”. Jak zapytałam o jakie problemy chodzi?, dlaczego wcześniej o tym nie poinformował?, dlaczego zareagował dopiero na informację, że idziemy na policję i jak chciał nas przejąć jego rzekomy „szef”? Pani nic nie odpowiedziała. Tak więc międzynarodowa  firma, jaką jest booking.com przyzwala na tego typu praktyki, tłumacząc, się, że nie jest w stanie zweryfikować każdego obiektu, z którym współpracują. Dlaczego tylko nie reagują na negatywne opinie ze strony klientów? Tym bardziej, że sprawdziłam przed chwilą i pojawiła się druga negatywna opinia ze strony klienta. Ale dwie negatywne opinie jak widać to jeszcze za mało, aby podjąć jakiekolwiek kroki.

Oczywiście nie zostawiłam tego tematu w spokoju. Złożyłam skargę za pośrednictwem europejskiej platformy rozstrzygania sporów: https://ec.europa.eu/consumers/odr/main/index.cfm?event=main.home2.show&lng=PL. Jaki będzie efekt moich działań nie wiem, ale mam nadzieję, że przyczynię się do tego, aby ów Pan nie oszukał już więcej innych.

Na wielu stronach internetowych można przeczytać o zaletach chodzenia na basen z niemowlakiem. Nie od dziś wiadomo, że zajęcia w basenie sprzyjają rozwojowi psychofizycznemu dziecka, poprawiają motorykę czy wzmacniają układ odpornościowy. Ponadto, po zajęciach w wodzie dziecko ma lepszy sen i apetyt. Same korzyści…Dlatego z Hubercikiem zdecydowaliśmy się chodzić na basen kiedy miał cztery miesiące. Od pierwszych zajęć synek złapał przysłowiowego bakcyla. Bardzo lubił zajęcia z Panem Kubą. Pół godzinne zabawy w wodzie wystarczyły, aby Hubercik po nich spał trzy godziny. Sobota, dzień, w którym chodziliśmy na basen, był jedynym, kiedy w ciągu dnia mogłam posprzątać oraz ugotować obiad.  Obecnie nasz synek ma prawie 5 lat i nadal chodzi na basen. Bardzo lubi pływać i nurkować, a na zajęcia czeka z niecierpliwością.

Kiedy więc urodziła się Kajcia postanowiliśmy również zapisać ją na basen, tyle, że nieco później. Kajcia miała 7 miesięcy kiedy poszła na pierwszy „trening”. Zapisaliśmy naszą córcię do tej samej szkoły, ba nawet do tego samego instruktora (Pana Kuby), który ma podejście do maluchów. Po pierwszych zajęciach byliśmy zachwyceni. Kaja jako jedyna z 6-osobowej grupy nie płakała podczas zajęć. Uśmiechała się, pluskała, a nawet bez problemu szła do Pana Kuby, kiedy chciał pokazać kolejne ćwiczenie. Po tak udanym debiucie na kolejne zajęcia szliśmy wyluzowani i zadowoleni, w końcu kroki w basenie poszły gładko. Nie spodziewaliśmy się nadchodzącej burzy…Na początku kursu Pan Kuba poprosił, aby rodzice usiedli na murku z pociechami na kolanach. Grzesiu usiadł z Kajcią w środku pomiędzy dwoma innymi tatusiami ze swoimi dziećmi. I być może to był właśnie nasz błąd. Kajcia spojrzała na prawo, na lewo i zaczęła tak mocno krzyczeć, że musieliśmy wyjść z pomieszczenia. Zaznaczę tylko, że Kajcia w pierwszych miesiącach życia miała sceptyczny stosunek do mężczyzn i na większość panów reagowała właśnie wrzaskiem. Nie inaczej było właśnie podczas tych zajęć. Po wyjściu z sali basenowej nasza córcia się uspokoiła, ale przy każdej próbie wejścia z powrotem znowu zaczynała krzyczeć. Po trzech próbach daliśmy spokój i pojechaliśmy do domu. Spróbujemy za tydzień…

Te kilka fotek pochodzi z pierwszych zajęć,kiedy to na Kajcię zadziałał efekt nowości i zaskoczenia i chętnie bawiła się w wodzie. Na kolejnych zajęciach nie było już szans, żeby wyjąć aparat....

 

Przyjeżdżamy na kolejne zajęcia. Kajcia wyspana i najedzona ma dobry humor. Przebrałyśmy się w szatni, wchodzimy do pomieszczenia z basenem a Kajcia zaczyna znowu krzyczeć. Z wejściem do basenu wrzask się nasila. Wejście kolejnych rodziców z maluchami do wody tylko pogarsza sprawę. Widząc to Pan Kuba zaproponował, żebyśmy spróbowali przyjeżdżać na basen wcześniej tak, abyśmy byli sami i próbowali oswoić naszego małego krzykacza. W kolejnych tygodniach tak robiliśmy, aczkolwiek kiedy byliśmy sami było w porządku, ale kiedy tylko wchodził kolejny rodzic Kajcia głośno manifestowała swoje niezadowolenie. O tyle sytuacja była nietypowa, że w domu Kajcia bardzo lubiła się kąpać. Kiedy pojechaliśmy jednak do Aquaparku nasza córcia również nie chciała wejść do wody. Być może nie polubiła większych zbiorników wodnych (tylko w swojej wannie czuła się komfortowo), być może większe skupisko ludzi było dla niej nie do zniesienia, a być może czegoś się przestraszyła i na tyle sobie zakodowała to w głowie, że postanowiła już więcej nie kąpać się na basenie. Po kilku zajęciach więc zrezygnowaliśmy, bo widzieliśmy, że żadnego postępu nie ma. Sam Pan Kuba był zaskoczony, że Kajcia nie chce współpracować. Jak sam podkreślał, dzieci prędzej czy później przyzwyczają się do wody. Ale niestety nie w przypadku Kajci…

 

Postanowiłam napisać ten post, abyście wiedzieli, że nie każdy niemowlak jest psychicznie gotowy na zajęcia w basenie. Muszę przyznać, że jak szukałam jakiejś informacji na ten temat w Internecie nie znalazłam ani jednego artykułu mówiącego o tym, że są dzieci, które mają problem z zaadaptowaniem się w basenie. Gdybym o tym wiedziała, nie wykupowałabym całego kursu, ale poszłabym na 1-2 zajęcia do Aquaparku, aby sprawdzić gotowość swojego dziecka.

W każdym razie kolejna lekcja za nami…Od tego czasu minął prawie rok i zapisaliśmy Kajcię po raz drugi na kurs pływania. Co się zmieniło przez ten czas? Kajcia uwielbia wodę, ba nawet w Aquaparku wykąpie się bez problemu. Mamy nadzieję, że odnajdzie się również na kursie. Jeśli nie to przerwiemy i zrobimy trzecie podejście za rok. Nie sugerujcie się artykułami mówiącymi o tym, że na basen można chodzić z niemowlakiem od 3,4 miesiąca życia. Każde dziecko należy traktować indywidualnie, bowiem o ile fizycznie nie ma żadnych przeciwskazań, aby kilkumiesięczny maluch bawił się w wodzie, o tyle psychicznie nasza pociecha może nie być jeszcze gotowa.

Hubercik rozpoczął swoją przygodę na nartach rok temu, mając 3,5 roku. O pierwszych jego szusach pisałam tutaj: https://www.judytaszkudlarek.pl/pierwsze-koty-za-ploty-czyli-uczymy-hubercika-jezdzic-na-nartach.html. W poprzednim sezonie chcieliśmy sprawdzić gotowość synka do jazdy na nartach. Okazało się, że synek załapał bakcyla i dopytywał kiedy będzie mógł znowu pojeździć. W tym roku postanowiliśmy więc dalej dokształcać Hubercika w tym kierunku. W Nowy Rok wybraliśmy się do Starego Gierałtowa właśnie z myślą o nartach. Miejscowość ta stanowi znakomitą bazę wypadową dla narciarzy:

  • do okolicznych Bielic jest około 10km,
  • do Czarnej Góry niecałe 12 km
  • do Kamienicy również niecałe 12 km

 

W Czarnej Górze przeważnie jest bardzo tłoczno, a my jakimiś super narciarzami nie jesteśmy więc wolimy raczej mniej ludne miejsca. Co więcej, ze względu na dzieci wolimy bardziej spokojne stoki. Polecone nam zostały Bielice. Kamienice też nam rekomendowano, ale akurat w czasie naszego pobytu stok był zamknięty.

W Bielicach stok jest może niezbyt długi, ale przyjazny dla średniozaawansowanych narciarzy. Znajduje się tutaj szkółka narciarska oraz wypożyczalnia sprzętu. Instruktora trzeba zarezerwować minimum z jednodniowym wyprzedzeniem. Koszt nauki z instruktorem wynosi 80 zł (przy rezerwacji wymagana jest zaliczka w wysokości 40 zł). O ile w zeszłym roku Hubercik trafił dydaktyka z bardzo dobrym podejściem do dzieci, o tyle w tym roku nie miał tyle szczęścia. Muszę przyznać, że po godzinnym instruktażu nasz synek się trochę zraził, ponieważ stwierdził, że Pan instruktor na niego krzyczał. Byłam zniesmaczona tą sytuacją, ponieważ zakładałam, że skoro ktoś pracuje z dziećmi, to powinien mieć odpowiednie predyspozycje ku temu. Nasz błąd polegał na tym, że nie dopytaliśmy o kwalifikacje instruktora w zakresie pracy z najmłodszymi.

Na szczęście rozczarowanie naszego synka nie trwało zbyt długo. Na drugi dzień rano wstał uśmiechnięty i zapytał się czy jedziemy na narty z zaznaczeniem, że chciałby, że tatuś go uczył jeździć a nie instruktor. Dobrze, że Hubercik nie zniechęca się do podejmowanych aktywności.

Kolejnym razem będąc również w Bielicach poprosiłam o instruktora z podejściem do dzieci. Tym razem Hubercik miał więcej szczęścia i trafił na Panią instruktor, która okazała się trafem w dziesiątkę. Nasz synek był bardzo zadowolony, ponieważ Pani instruktor była bardzo cierpliwa i chwaliła go za dobrze wykonane zadania.

Jeśli chodzi o postępy..za każdym razem widzimy jak Hubercik rozwija się w tym sporcie. Jedyną trudnością jaką napotyka to fakt, że nasz synek boi się upadać i za wszelką cenę chce złapać równowagę. Każde spotkanie z nartami owocuje jednak postępami, a my jesteśmy dumni, patrząc jak 4latek świetnie radzi sobie z tym sportem, zważywszy, że my z mężem uczyliśmy się jeździć na nartach mają prawie 30 lat.

Koło stoku znajduje się niewielki bar z kominkiem. Można tutaj zjeść smaczną zupę oraz napić się ciepłej herbaty. Jedynym mankamentem jest niewielki metraż pomieszczenia, co powoduje, że przy kilkunastu osobach robi się tutaj naprawdę tłoczno i nie ma miejsc do siedzenia.

Bielice jednak polecam jeszcze z jednego względu. Można podziwiać tutaj przepiękne widoki. Dzieci mogą w tym miejscu pojeździć na sankach. A dla przeciwników sportów zimowych polecam piękne trasy spacerowe. Jest to bardzo fajne miejsce dla rodzin z dziećmi. Przypadło nam tak bardzo do gustu, że na koniec stycznia postanowiliśmy tutaj wrócić.

Tym razem postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami z podróży z dziećmi pociągiem. Szczerze mówiąc ostatni raz tym środkiem transportu w Polsce przemieszczałam się kilkanaście lat temu. Niedawno zabrałam swoje dzieci na przejażdżkę właśnie tym środkiem lokomocji. Tym bardziej, że Hubercik jeszcze nigdy nie jechał pociągiem i od jakiegoś czasu wspominał, że chętnie by się nim przejechał. Postanowiłam więc spełnić życzenie synka.

Trasa nie była zbyt długa. Punktem startu była stacja Wrocław Psie Pole, a miejscem docelowym Oleśnica. Bilety kupiłam przez Internet. Za siebie i za Hubercika zapłaciłam 10,59 zł, a Kajcia miała bilet bezpłatny. Na maila otrzymałam dwa identyczne maile z załącznikami (biletami do wydrukowania). Przyznaję się, że nie zwróciłam uwagi, że numery załączników były różne. Wydrukowałam więc bilet, na którym widniała kwota 10,59 zł i zadowolona uznałam, że jestem przygotowana do podróży.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy pani konduktor poprosiła mnie o bilet dla Kajci. Odpowiedziałam jej, że takowego nie mam, bo przecież dzieci do lat czterech jeżdżą za darmo. Pani konduktor poinformowała mnie, że nawet jak bilet jest za 0 zł, to muszę mieć wydrukowaną wersję biletu. Widząc złowieszczą minę pani konduktor jak próbowałam wytłumaczyć jej, że nie widzę w tym logiki, postanowiłam zmienić strategię i załatwić sprawę polubownie. Zaczęłam miło rozmawiać z panią, że ostatni raz jechałam pociągiem bardzo dawno temu i nie wiedziałam o panujących zasadach. Przeprosiłam ją i zapytałam co w takiej sytuacji można zrobić. Pani konduktor w odpowiedzi na mój sympatyczny ton głosu również stała się bardziej przyjemna i poinformowała mnie, że w takim razie ona mi wydrukuje ten bilet za 0 zł. Ja nieśmiało zapytałam czy to jest konieczne, bo zbliżamy się do stacji Oleśnica, na której wysiadamy. Pani konduktor jednak zaakcentowała, że pasażer musi jechać z ważnym biletem i poszła wydrukować nam owy bilet. Kiedy przyszła my już szykowaliśmy się do wysiadki. Ponadto, nasuwa się pytanie o ekologię. Nie mówiąc o tym, że zastanawiałam się jaki jest sens ponoszenia kosztu wydruku w przypadku bezpłatnego biletu. Logiki nie widzę w tym żadnej. Ale dobrze, że nie zapłaciłam kary za brak biletu za 0 zł.

Kolejnym moim zdziwieniem był stan pociągu, którym jechaliśmy. Wyobrażałam sobie, że w XXI wieku wagony są dostosowane do podróży z wózkami niemowlęcymi. Okazało się, że nic bardziej mylnego. Podjechał dość wiekowy pociąg z wysokimi schodami. Bez pomocy osoby trzeciej byłoby naprawdę trudno wnieść go środka, tym bardziej, że poruszamy się dość ciężkim terenowym wózkiem. Na szczęście sympatyczni pasażerowie pomogli mi wciągnąć pojazd Kajci do środka, a następnie udzielili mi pomocy przy wysiadaniu.

Po wejściu do środka stanęliśmy zaraz przy kabinie maszynisty. Drzwi do kabiny były zepsute i przy każdym kołysaniu pociągu drzwi zamykały się trzaskając głośno, a następnie otwierały się. Kajcia przy każdym trząśnięciu wzdrygała się ze strachu, więc przemieściliśmy się w inne miejsce. Pomyślałam jednak, że współczuję maszyniście, który w takim huku musi jechać kilka godzin.

Generalnie jednak dla Hubercika podróż się podobała i przez kilka następnych dni opowiadał o niej. Dla mnie najważniejsze jest to, że dziecko było zadowolone. Niemniej jednak nasuwa mi się konkluzja, że w przypadku kolei nadal nie wiele się zmieniło od czasów PRL.

Dzisiaj post nieco inny- niezwiązany z podróżowaniem, ale gdy popatrzymy na to z innej strony i tutaj znaleźć można korelację. W końcu macierzyństwo to też podróż- tyle, że długotrwała i pełna  wyzwań. Jednak do rzeczy…Kajcia niedługo kończy 10 miesięcy i jest karmiona piersią inaczej (KPI), a ja postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami. W wieku miesiąca moja córeczka podłapała infekcję, która zaatakowała jej uszka. Z powodu infekcji trafiłyśmy do szpitala. Miała wówczas problemy z przełykaniem i przestała jeść (nie chciała ssać piersi, ponieważ sprawiało jej to ogromny ból). W związku z tym zmuszona zostałam przejść na odciąganie mleka laktatorem. Szczerze mówiąc, nie myślałam, że moja przygoda z tym urządzeniem będzie trwała tak długo. Tym bardziej, że w przypadku Hubercika również musiałam po miesiącu zacząć odciągać pokarm (powodem było za krótkie wędzidełko, ale nikt nam tego wówczas nie zdiagnozował pomimo kilkakrotnych wizyt u lekarzy i konsultacji z dwoma paniami położnymi). Jednak w przypadku Hubercika laktację udało mi się utrzymać zaledwie 5 miesięcy. Tym razem postanowiłam utrzymać ją za wszelką cenę.

Wiedzę czerpałam przede wszystkim ze stron anglojęzycznych. W Polsce bowiem karmienie piersią inaczej wciąż nie jest popularne. Większość informacji koncentruje się na tradycyjnym karmieniu piersią. Położna laktacyjna doradzała mi „musi się Pani uzbroić w cierpliwość i dostawiać. Maleństwo na pewno zaskoczy znowu i zacznie ssać pierś”. Próbowałam, ale każda próba kończyła się rozzłoszczeniem córeczki i moją frustracją. W końcu powiedziałam sobie dość i postanowiłam skupić się na odciąganiu pokarmu laktatorem jak najdłużej, aby dostarczyć Kajci najlepszego pokarmu, jakim jest mleko matki.

Udało mi się to dzięki przestrzeganiu kilku prostych zasad:

  1. W pierwszych 6 miesiącach życia odciągałam pokarm co 3 godziny (również w nocy) metodą 7-5-3 (7 minut odciągasz najpierw z jednej piersi, potem z drugiej, 5 minut z jednej pierwszej, potem z drugiej i 3 minuty z jednej piersi, a potem z drugiej). Musisz założyć więc 15 minut na każdą pierś. Ważna jest konsekwencja. Pewnie, że byłam czasem zmęczona a na widok laktatora robiło mi się niedobrze, ale postanowiłam, że tym razem się uda i się udało.
  2. Używałam magicznej silikonowej butelki, zwanej też kolektorem pokarmu. Poleciła mi go koleżanka, ba… nawet podarowała w prezencie (dziękuję Natalia). Muszę przyznać, że z pozoru niepozorna rzecz okazała się bardzo pomocna. Zdarzało się, że podczas odciągania pokarmu do tej buteleczki ściekało mi nawet 100 ml (w najbardziej obfitych okresach). Poza tym porównywałam i bez użycia buteleczki ściągałam mniej pokarmu niż w przypadku jej zastosowania.
  3. Humana Piulatte- ten środek poleciła mi inna koleżanka (dziękuję Dorota). Wcześniej piłam Femaltiker i Lactosan i przyznam szczerze, że nie widziałam efektu w postaci większej ilości pokarmu. Humana Piulatte jest produktem droższym, ale po stosowaniu tego środka widziałam naprawdę przyrost pokarmu. Piłam go tylko kiedy spadała mi laktacja przez kilka dni, a kiedy produkcja mleka się normowała odstawiałam środek. Zawsze jednak miałam go pod ręką.
  4. Jadłam migdały. Zdarzało mi się, że zjadałam całą paczkę migdałów w ciągu dnia i po kilku godzinach widziałam przyrost pokarmu. Nie mówiąc, że migdały warto jeść z tego względu, że są produktami bogatymi w składniki odżywcze.
  5. Picie dużej ilości wody- wypijałam nawet 5 litrów wody mineralnej niegazowanej dziennie. W dni, kiedy piłam mniej od razu obserwowałam spadek produkcji mleka.
  6. Odpoczynek i sen- kiedy miałam tzw. „gorszy dzień” z powodu nieprzespanej nocy lub stresu poziom odciąganego pokarmu spadał. W przypadku posiadania maleństwa trudno dawać porady typu „musisz odpocząć/zrelaksować się”. Tym bardziej, że zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma pomoc babci na wyciągnięcie ręki. My z mężem musimy liczyć na siebie w tym względzie. W sytuacjach więc, kiedy produkcja mleka wykazywała tendencję spadkową, a za nami było kilka nieprzespanych nocy, starałam się regenerować w ciągu dnia.

Tych kilka prostych działań przyczyniło się do tego, że udało mi się utrzymać laktację przez długi okres, a w pewnych okresach miałam nawet nadprodukcję mleka. Wówczas zamrażałam pokarm w specjalnych woreczkach na tzw. „czarną godzinę”. Jednakże ta „czarna godzina” nigdy nie nadeszła. Po tych 9,5 miesiącach laktacja już na tyle mi się ustabilizowała, że nie stosuję już metody 7-5-3 i nie piję Humana Piulatte. Kajcia zaczęła jeść już pokarmy stałe, więc ograniczyłam odciąganie pokarmu do 3/4 razy dziennie. W nocy też już nie muszę włączać laktatora.

Co więcej, przez te kilka miesięcy oswoiłam się z tym urządzeniem. Koleżanki karmiące tradycyjnie piersią często mówią, że podziwiają mnie, że tyle czasu odciągam pokarm. A ja traktuję to jak każdą inną czynność związaną z opieką nad dzieckiem. Na tym etapie cieszę się, że odciąganie pokarmu zajmuje mi już tylko 1,5 godziny dziennie, a nie 4 godziny (jak przez pierwsze sześć miesięcy). Oczywiście cały czas trzeba myć i wyparzać butelki, co też jest czynnością czasochłonną, ale przyjmuję taki stan rzeczy z dobrodziejstwem inwentarza.

Laktator towarzyszy mi wszędzie- podczas wyjazdów, wyjść do kina czy teatru. Oswoiłam się z odciąganiem pokarmu w samochodzie, restauracji czy na plaży. I dzisiaj z perspektywy tych prawie dziesięciu miesięcy uważam, że warto było się poświęcić. Niektórzy uważają, że kobiety karmiące piersią inaczej pozbawiają się możliwości budowania relacji z maleństwem. Ja uważam, że relację z dzieckiem buduje się również na wiele innych sposobów i jeśli nie mamy możliwości karmienia piersią w sposób tradycyjny nie obwiniajmy się o to, tylko skoncentrujmy się na tym, co naprawdę jest ważne w naszym życiu.

 

 

Zapraszam serdecznie na cykl dla wrocławskich mam, które planują powrót do pracy lub szukają swojej drogi zawodowej.

Przed Wami spotkania z 3 wspaniałymi kobietami- każda z nich jest mamą i każda zmieniła swoją karierę właśnie podczas urlopu macierzyńskiego:

09.04 - spotkanie z Magdaleną Karasińską- Nowak, instruktorką fitness, trenerem personalnym oraz właścicielką HomeFit Studio, gdzie pracuje z mamami i dziećmi 🙂

16.04 - spotkanie z Magdą Kinal, wirtualną asystentką, która wspiera firmy w ich bieżących działaniach- Asystentka w sieci, prywatnie szczęśliwa żona i mam dwuletniego Olka 🙂

23.04 - spotkanie z Agnieszką Wypiór- Kapałą, mistrzynią sprzedaży w branży nieruchomości, która rozbudowuje dom do wynajęcia Leśniczówka na górce:)

Na każdą uczestniczkę czekają również zniżki od Partnerów wydarzenia 🙂

Można przyjść z pociechami- spotykamy się w miejscu przyjaznym dla rodziców i dzieci- Rodzinkowo

Ilość miejsc ograniczona!
Cena: 25 zł za jedno spotkanie

Spotkanie odbędzie się, jeśli zbierze się minimalna liczba uczestniczek- 4.

Zapisy: info@kobieceeventy.pl lub sms 730 322 651

Zapraszam Was na spotkanie podróżnicze z naszym kwartetem już 8 kwietnia o godzinie 18:00 do Pubu Wędrówki przy ul. Podwale 37/38 we Wrocławiu. Chcemy się podzielić z Wami naszymi doświadczeniami i pokazać Wam, na przykładzie Malty, że wyjazdy z maluchami inspirują i są fantastyczną formą spędzania czasu wolnego. Podczas wspólnych wyjazdów odkrywamy nowe miejsca oraz siebie nawzajem. Jeśli jesteś zainteresowany poznaniem Malty z innej perspektywy, widzianej oczami 4-miesięcznego i 4-letniego dziecka zapraszamy na spotkanie.

Dzień Kobiet najczęściej kojarzy nam się z okresem PRL i wręczanymi wówczas rajstopami i goździkami. Geneza tego święta sięga jednak do początków XX wieku, kiedy po raz pierwszy zostało ono zainaugurowane w Stanach Zjednoczonych. W Polsce aktualnie święto to obchodzone jest bez specjalnego entuzjazmu. Jedni uważają, że o kobietach należy pamiętać codziennie a nie tylko od święta. Inni obdarowują swoje panie upominkami i kwiatami. W wielu krajach Dzień Kobiet obchodzony jest jednak hucznie, a kobiety wykorzystują je jako okazję do walki o własne prawa.

Historia Dnia Kobiet

Po raz Dzień Kobiet obchodzono w Stanach Zjednoczonych 28.02.1909 roku. Socjalistyczna Partia Ameryki ustanowiła ten dzień, aby uczcić strajki kobiet w Nowym Jorku, gdzie protestowały przeciwko fatalnym warunkom pracy i płacy. Wówczas w obawie przez nagłośnieniem sprawy właściciel zamknął je w fabryce, gdzie wybuchł pożar. W jego rezultacie zginęło 129 kobiet.

W 1910 roku w Kopenhadze Międzynarodówka Socjalistyczna ustanowiła Międzynarodowy Dzień Kobiet dla upamiętnienia walk kobiet o swoje prawa. Inicjatorką tej idei była niemiecka feministka Klara Zetkin. Rok później Międzynarodowy Dzień Kobiet obchodzony był w Austrii, Danii, Niemczech i Szwajcarii.

W Polsce po raz pierwszy to święto zostało zorganizowane w marcu 1924 roku przez Centralny Wydział Kobiecy Polskiej Partii Socjalistycznej. W trakcie obchodów poruszano takie kwestie, jak godziwe warunki pracy i płacy dla kobiet. W okresie PRL dzień ten stał się świętem państwowym.

Wietnam

Wietnam jest krajem, gdzie kobiety musiały na przestrzeni lat stoczyć wiele walk o swoje prawa. Wywalczyły sobie prawo do edukacji, zatrudnienia czy głosowania. Jednakże na prowincjach kobiety są nadal dyskryminowane i zdominowane przez mężczyzn.

W Wietnamie Święto Kobiet obchodzone jest dwa razy w roku – 20 października i 8 marca. Pierwsza data upamiętnia 20.10.1930 roku, kiedy to założono związek Kobiet Wietnamskich przeciwko imperializmowi. 8 marca jest natomiast obchodzony Międzynarodowy Dzień Kobiet.

Obie daty są bardzo istotne dla Wietnamczyków. Organizowane są wówczas przez rząd, organizacje pozarządowe oraz firmy prywatne liczne imprezy, poprzez które zachęca się kobiety do aktywnego udziału w życiu publicznym. Ponadto, w trakcie tych świąt w dyskursie publicznym podkreśla się znaczenie kobiet w historii kraju i ich zaangażowanie w trakcie licznych wojen. Kobiety podczas obu świąt obdarowywane są prezentami i kwiatami.

Brazylia

W Brazylii Dzień Kobiet obchodzony jest 8 marca. Kobietom wręcza się wówczas prezenty i prawi komplementy. W tym dniu płeć piękna jest witana przez mężczyzn w sposób szczególny słowami „parabens” oznaczającymi „gratulacje”. W Brazylii Święto Kobiet jest wykorzystywane do manifestowania przez kobiety swoich praw oraz do uczenia szacunku do płci przeciwnej. W tym kraju jest to istotne, ponieważ Brazylia to kultura „macho”. Wiele kobiet w tym kraju wciąż doświadcza przemocy domowej, a statystyki mówią, że cztery kobiety dziennie są zabijane.

W tym dniu kobiety podczas licznych obchodów przypominają postać Marii da Penha Fernandes, którą mąż próbował kilkakrotnie zabić. Mimo, że kobieta wniosła sprawę do sądu, jej oprawca nie został skazany. Mimo cierpienia Maria nie poddawała się i walczyła o prawa kobiet. W wyniku jej aktywności w 2006 roku rząd Brazylii uchwalił ustawę o przemocy domowej w rodzinie. Jednak w wielu miejscach pozostaje ona martwą literą. Jak podkreślają mieszanki Brazylii problemem nie jest ustawa, ale jej zastosowanie. Instrumenty egzekwowania prawa funkcjonują w dużych miastach, prowincja wciąż pozostaje bezkarna wobec aktów przemocy ze strony mężczyzn.

Gruzja

W Gruzji marzec jest generalnie uznawany za miesiąc kobiet, a 8 marca obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Kobiet. W tym dniu przypomina się społeczne, ekonomiczne, polityczne i kulturalne osiągnięcia pań. Kobiety są obdarowywane kwiatami i prezentami.

W Gruzji to święto ma szczególne znaczenie dla kobiet, ponieważ nadal w tym kraju są one dyskryminowane. Szacuje się, że 1 na 7 kobiet doświadcza przemocy domowej, 9% kobiet była molestowana w dzieciństwie, a 20% pań deklaruje, że doświadczyło molestowania po wejściu w dorosłość.

Rosja

W Rosji od 1918 roku jest to święto państwowe. W zasadzie nie jest ono nazywane „Świętem Kobiet” tylko „Świętem 8 marca”. Mężczyźni w tym dniu obdarowują kobiety prezentami i kwiatami i pozdrawiają je „szczęśliwy 8 marca” („z ósmym marca, z prazdnikiem”. Dzień ten został ustanowiony dniem wolnym od pracy.

W Rosji jest to najważniejsze święto po Sylwestrze i Nowym Roku. W związku z tym, że w tym kraju nie obchodzi się osobno Dnia Matki i Walentynek, 8 marca jest połączeniem tych wszystkich świąt.

W wielu krajach Święto Kobiet to nie tylko prezenty i kwiaty, ale przede wszystkim pamięć o ich trudnej sytuacji, o konieczności walki o swoje miejsce w przestrzeni publicznej, to wołanie o pomoc. Szczególnie tam, gdzie panie nadal są dyskryminowane, a mężczyźni czują się bezkarni w sytuacjach bezwzględnego traktowania kobiet, święto to daje nadzieję na lepsze jutro. W tym szczególnym dniu pamiętajmy więc nie tylko o naszych najbliższych paniach, ale także o tych z całego świata, które swoją heroiczną postawą i odwagą próbują zmienić brutalną dla nich rzeczywistość.

Kajcia dzisiaj kończy pół roku. Ma na swoim koncie już dwa dłuższe wyjazdy i kilka weekendowych. W ramach podsumowania chciałam przybliżyć Wam kilka gadżetów dla niemowlaków i nie tylko, które przydały nam się w podróżach i ułatwiły nam funkcjonowanie. Nie jest to artykuł sponsorowany, tylko moja subiektywna opinia na temat wybranych produktów.

  • Nadal karmię Kajcię swoim mlekiem, które odciągam za pomocą laktatora. Długo zastanawiałam się jaki laktator wybrać. Po pierwsze, zależało mi, aby na potrzeby wyjazdów był stosunkowo niewielkich rozmiarów. Po drugie, w przypadku braku zasilania zależało mi, aby był także na baterię. Znakomicie sprawdził się laktator Medela Mini Electric. Model ten jest na tyle mały, że mieści się pod bluzką/swetrem. Zasilany jest zasilaczem lub 2 bateriami AA. Dlatego siedząc w restauracji mogłam spokojnie odciągać pokarm, nie rzucając się w oczy. Laktator ten nowy jest stosunkowo drogi, ponieważ kosztuje około 300 zł. Można jednak kupić używany już od 70 zł. Wszystkie części są wymienne, więc można je w rozsądnych cenach dokupić np. w Smyku bez obaw o higienę.

  • Kolejnym dylematem, przed którym stanęłam wyjeżdzając po raz pierwszy z Kają była kwestia odgrzania odciągniętego pokarmu podczas wycieczek. Z pomocą przyszedł nam podgrzewacz podróżny Tommee Tippee. Podgrzewacz to nazwa trochę mylna dla tego produktu. Jest to zwykły termos, którzy dodatkowo ma wysoki kubek na wlanie wrzątku i włożenie butelki. Znakomicie jednak sprawdza się na wyjazdach, bowiem utrzymuje temperaturę wody nawet do 6 godzin. Co więcej, spokojnie można go wnieść na pokład samolotu, dzięki czemu w każdej chwili mogliśmy podgrzać pokarm, nie angażując załogi.

  • Przewijak turystyczny (mata) wodoodporny. Jego zaletą jest to, że zajmuje mało miejsca. Można go używać bez ograniczeń, a w przypadku zabrudzenia wystarczy umyć i zdezynfekować.
  • W związku z tym, że jak wyjeżdżaliśmy kilkakrotnie to dzieci były podziębione, musieliśmy zabrać ze sobą inhalator. Standardowe urządzenie jest dość dużych gabarytów, dlatego pożyczyliśmy od znajomych inhalator przenośny turystyczny. Zajął nam mało miejsca w plecaku i w wielu sytuacjach rzeczywiście okazał się bardzo przydatny. Przed zakupem urządzenia trzeba dokładnie przeczytać instrukcje, ponieważ w wybranych modelach nie można stosować określonych leków do nebulizacji. Warto też zabrać lekarstwa do inhalacji ze sobą, ponieważ nie w każdym kraju inhalacje są uznawane za skuteczne. Będąc na Malcie musieliśmy skorzystać z lokalnej służby zdrowia, bowiem Kajcia nam się rozchorowała. Kiedy zapytaliśmy pediatrę co sądzi o inhalacjach zaczęła się śmiać i stwierdziła, że inhalacje są skuteczne w przypadku „palaczy, mających problem z oddychaniem”. Cóż…co kraj to obyczaj…
  • W przypadku starszego dziecka bardzo nam się sprawdziła dostawka do wózka Buggy Board Maxi. Jest ona uniwersalna i pasuje do każdego wózka. Należymy do osób, które dużo zwiedzają. Czasem pod koniec dnia Hubercik był już bardzo zmęczony i wtedy dostawka okazywała się niezawodna.

Jeśli macie jakieś gadżety, które ułatwiają Wam podróżowanie z dziećmi,  podzielcie się swoimi doświadczeniami. Chętnie przetestujemy.